- "Czy uważasz się za osobę duchową/uduchowioną?" - zapytał ktoś, kto za taką osobę się uważał…
Oj, nie… Przynajmniej nie w kontekście duchowości, jaką narzucił nam kościół…
Nic z tych spraw… Obce mi wszystkie te przykazania, zakazy i strach przed piekielną czeluścią… Nie czytałam nigdy Biblii bo podświadomie czułam, że niewiele zostało w niej prawdy. Nawet moje wyobrażenie samego Boga bardzo różni się od obecnie przyjętego. Do kościoła nie chodzę, chyba że w celach turystycznych. U spowiedzi byłam raz, zmuszona przed pierwszą komunią, i było to traumatyczne dla mnie przeżycie…
- "Powiedziałam koleżance, że jest głupia. Nie posłuchałam mamy i nie posprzątałam swojego pokoju przed jej powrotem do domu. Bawiłam się i zapomniałam. Mama była zła" - tyle grzechów miałam na koncie… Po czym w totalnej panice zaczęłam szeptać jakieś przypadkowe słowa bez ładu i składu żeby zapełnić czas… Przecież inni siedzieli przed konfesjonałem tak długo i spowiadali się nie wiadomo z czego. A mi było wstyd, że tak mało grzechów udało mi się wymyślić… Na pewno ksiądz będzie zawiedziony…
Stwierdziłam, że ci ludzie albo wymyślają listę swoich grzechów żeby zaimponować księdzu, albo mówią prawdę i wtedy muszą być rzeczywiście bardzo złymi osobami. Nie mogłam zrozumieć jak ten proces się w ogóle odbywa. Dostają oni rozgrzeszenie co niedzielę i Bóg wymazuje wszystkie ich przewinienia, po czym mogą robić kolejne, aby przyjść do kościoła w kolejnym tygodniu? A teraz klęknij, odmów zdrowaśki, wstań, przeżegnaj się, schyl głowę udając skruchę… I od nowa jak robociki… Nie dość, że nic z tego nie rozumiałam, to na dodatek wszystko wydawało mi się jedną wielką ściemą…
Jako kilkuletnie dziecko postanowiłam, że nie chcę brać w tym udziału. Wolałam rozmawiać o swoich problemach z drzewami lub z moim psem. W lesie lub na polach czułam spokój, ciszę i połączenie z jakąś wyższą formą energii. Wtedy byłam pewna, że to nie jest Bóg, bo Boga trzeba było się bać, szanować, prosić o różne rzeczy… On był jakąś zewnętrzną istotą, która decydowała o naszym losie w zależności od swojego humoru…
Natomiast to, czego ja doświadczałam jako dziecko, było naturalne, piękne i dziewicze… To było takie coś, czego nie da się opisać. Coś, co niby było we mnie, ale jednocześnie wszędzie wokół - w drzewach, w zielonej trawie, w tym piesku, który ogrzewał mi serce swoją obecnością… Wszystko to stawało się jednością i działało w wielkiej harmonii. Było tam zaufanie, akceptacja, miłość, troska i poczucie bezpieczeństwa… Nikogo nie musiałam się bać. Mogłam być zwyczajnie sobą. Moje grzechy wcale nie były grzechami a zwykłym doświadczaniem. Gdy miałam jakieś pytanie, to zadawałam je na głos lub w myślach. Odpowiedzi przychodziły same. Często nawet w ogóle o nic nie pytałam, a i tak wiedziałam co się za chwilę wydarzy, kogo i kiedy spotkam. Zwyczajnie czułam co powinnam zrobić, a czego unikać. Symboliczne sny były częścią mojego życia. Wszystko się działo samo i zupełnie naturalnie.
Nigdy nie miałam też poczucia jakiejkolwiek manipulacji z zewnątrz. Zwyczajnie wszystko to było moje i wypływało z mojego wnętrza. Było częścią mnie, a nie jakąś zewnętrzną siłą czy energią. Jako dziecko nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Po prostu taka byłam i myślałam, że wszyscy są tacy sami. Dopiero później zaczęłam zauważać, że jednak to nie była prawda. Nie każdy potrafił usłyszeć swój wewnętrzny głos, nie każdy miał sny, nie każdy wiedział co się wydarzy…
I niestety nie dla wszystkich życie było tak łatwe jak w moim świecie. Wkrótce przekonałam się co to manipulacja, kłamstwo, zdrada, ból. Zastanawiałam się czemu ludzie to robią, czemu krzywdzą siebie nawzajem, skoro zawsze intuicyjnie wiemy, jakie jest najlepsze rozwiązanie dla każdego z nas… Ale wszyscy mówili że to nieprawda, że trzeba wszystko brać na rozum, przeanalizować logicznie i dopiero później podjąć działanie czy decyzję. Według nich, to ze mną było coś nie tak. A ja nie chciałam być inna, dziwna i odrzucona przez rówieśników. Chciałam żeby rodzina mnie kochała…
I zaczęło się oddalanie od samej siebie… Od intuicji… Od moich wrodzonych zdolności… Od szczęścia i spełnienia… Od tej wewnętrznej ciszy i połączenia ze wszystkim co mnie otacza.
To, co było kiedyś proste, stało się bardzo skomplikowane. Spokój zamienił się w stres, miłość w nieufność… Logiczne teorie zagłuszyły mój wewnętrzny głos… Stałam się taka, jaką chcieli mnie widzieć inni - rodzina, nauczyciele, rówieśnicy… I zaczęła się droga cierpienia. Kilkunastoletnia droga, którą odbyłam w poszukiwaniu siebie, nie wiedząc nawet jak bardzo się tak naprawdę od siebie oddalałam… Jeżeli istniał jakiś Bóg, to szczerze go wtedy nienawidziłam. Nie mogłam zrozumieć dlaczego ten świat jest tak nieczysty i okrutny. Buntowałam się przed wszystkim. Ciszę lasu zastąpiłam heavy metalem. Koncerty rockowe i pierwsze drinki w klubie harleyowców były ciekawsze od siedzenia w samotności i pisania tekstów pochodzących prosto z serca, albo rysowania rzeczy i miejsc, które miały dla mnie sentymentalną wartość… Problemy w szkole, kiepskie towarzystwo… Oj, jak byłam wtedy daleko od całej tej "duchowości"...
Kolejny etap w życiu - studia, rodzina, dzieci. Zrób to, zrób tamto - kolejny robocik, który próbował zaistnieć w zaprogramowanym do granic możliwości społeczeństwie… Mimo tego, że kościół nadal omijałam szerokim łukiem, to w głowie i tak brzmiały mi przykazania - tego nie wolno, tamtego też nie, i tego również… Tego trzeba się wstydzić, za to trzeba się biczować, a za tamto to już w ogóle mogę zapomnieć o otwarciu przede mną bram niebios… Nie dość, że dorosłe życie nie było łatwe, to jeszcze dokopywałam sobie bez przerwy, inni również mi dokopywali, i znów oddalałam się od siebie i swojego szczęścia…
Aż w końcu doszłam do momentu, gdzie stwierdziłam, że już chyba gorzej być nie może… Zatraciłam totalnie siebie w poszukiwaniu tego ideału, do którego dążyłam, którym chciałam się stać. A raczej jakiego wszyscy ode mnie oczekiwali... Wtedy właśnie stwierdziłam, że jednak będę sobą… Powoli, powoli, zaczęłam wychodzić z tej czarnej dziury do jakiej wpadłam.
Dzisiaj nie powiem nic nowego. Nadal nie uważam się za osobę uduchowioną. Często tracę cierpliwość, a wtedy się wkurzam… Nawet zdarza się, że posypią się kurwy z moich ust… Czasami nie mam racji i popełniam błędy. Mogę też zranić, gdy poczuję się zagrożona lub gdy ktoś nadepnie mi na odcisk. Są dni kiedy wątpię w siebie i swoją intuicję, a wtedy moje ego urządza sobie imprezkę, totalnie mnie dołując… Jestem bardzo wrażliwa na wszelkie energie więc wolę być sama niż z ludźmi. Nie lubię konwencjonalnych relacji, gdzie jedna osoba musi być zależna od drugiej. Nienawidzę wszelkich form manipulacji i są rzeczy, osoby i zdarzenia, których nie toleruję, aczkolwiek akceptuję ich doświadczenia na poziomie duchowym. Cenię sobie wolność i niezależność. Chodzę własnymi ścieżkami i nie zwracam uwagi na to, co mówią o mnie inni. Nie medytuję codziennie, nie ćwiczę jogi, bo mi się zwyczajnie nie chce. Wolę sobie popisać lub poczytać książkę, albo iść na spacer. Świadomie uleczam brak akceptacji swojego ciała oraz poczucie wstydu przed nagością, zbliżeniem i intymnością. Chcę czerpać z tego radość bez żadnego “nie powinno się”. Chcę dawać, ale i brać. Już dawno obaliłam mit o jednym, jedynym, życiowym partnerze. Doświadczam siebie poprzez różne, mniej lub bardziej głębokie relacje. Zdarza się też, że targa mną cała gama odmiennych emocji… Czasami nie chcę słuchać intuicji, wybieram drogę na skróty i dostaję później po tyłku…
Mogłabym tak długo opisywać samą siebie. Zdecydowanie daleko mi od ideału. Jestem zwykłym człowiekiem, który doświadcza siebie w ziemskiej rzeczywistości. Nawet nie próbuję osiągnąć duchowej skruchy, nieskazitelności i czystości… Mam swoje plusy i minusy, wady i zalety. Z niektórymi sprawami radzę sobie lepiej, z innymi gorzej, a niektórych w ogóle się nie podejmuję.
Jednak wiem, że prawdziwa ja, to nie tylko to ciało, to nie moja historia, przeżycia, czy sam charakter. Prawdziwa ja to ta wolność… To ta świadomość, która kiedyś, ponad 20 lat temu, potrafiła być wszędzie jednocześnie… Która była we mnie, w tym fizycznym ciele, ale również w drzewach, w trawie, w chmurach, w zwierzętach, w całym otaczającym mnie świecie. Prawdziwa ja, to ta świadomość, która ma dostęp do wszystkich odpowiedzi. To ten wewnętrzny spokój, cisza i poczucie, że wszystko jest tak, jak powinno być. Prawdziwa ja nie ma początku ani końca. Prawdziwa ja to dusza, która doświadcza ziemskiego życia. Tak samo jak każda inna istota na tej planecie…
Alexandra FreeSoul
Zapraszam Cię na sesje:
W celu zapoznania się ze wszystkimi dostępnymi usługami oraz cennikiem i promocjami zapraszam do:
Polub Free Soul - Polska na Facebook'u:
Dołącz do grupy na Facebook'u:
FREE SOUL POLSKA - UNIA W SOBIE (BLIŹNIACZE PŁOMIENIE CHANNELING HIPNOZA)
Zasubskrybuj kanał Free Soul Polska na YouTube:
Jeżeli moje artykuły wydają Ci się pomocne i czujesz potrzebę wsparcia mojej pracy w ramach wymiany energii, możesz to zrobić dokonując dobrowolnej wpłaty na jedno z kont:
PLN: PL46 1140 2004 0000 3102 7563 3134
€: GR52 0172 2860 0052 8608 5839 763
PayPal: freesoulblog@outlook.com
Dziękuję!
Kommentarer